O pstr±gu, który wyszed³ na spacer i wróci³ bez nogi 

Seungri — strony, Obrazki i wiele więcej na WordPress

Prolog

Zima zasta³a nas w podró¿y. Opowiadali¶my sobie z Jegomo¶ciem bajki, pili¶my piwo imbirowe, a w wolnych chwilach zaczepiali¶my nieznajome dziewczyny. By³o wspaniale. Stanowili¶my centrum galaktyki. Oczy mego kompana by³y wielkie, niczym latarnie. Gdy jego ¼renice siê rozszerza³y czu³em, jak gdzie¶ we wszech¶wiecie powstaje nowa galaktyka. Z kolei, gdy powieki zajmowa³y swoje miejsca nad policzkami s³ychaæ by³o wybuchy z odleg³ych zak±tków nieba.
Sami zwiedziwszy odleg³e zakamarki Ameryki, wracali¶my niespiesznie do domu. Na Siwe Pole. Z czasem mój towarzysz stawa³ siê coraz bardziej rozmarzony. Chwilami nawet nieobecny
- Ju¿ nie mogê siê doczekaæ – oznajmi³ pewnego popo³udnia.
- Czego? – spyta³em odruchowo, nie odrywaj±c wzroku od asfaltowej drogi.
- Domu – odpar³.
- Aha – musia³em siê jako¶ ustosunkowaæ, ale nie mia³em pojêcia, o naszym po³o¿eniu. - Jeszcze kawa³ek – rzek³em pragn±c go pocieszyæ.
- W porz±dku – zdawa³ sobie sprawê, ¿e prawdopodobnie k³amiê, ale wola³, o tym nie my¶leæ.
Dalej w ci±gu dnia raczej nie rozmawiali¶my.
Zima by³a jesienna w swej barwie. Przed nami, na ca³ej linii horyzontu rysowa³y siê szczyty i faliste kszta³ty wzniesieñ. Po obu stronach drogi rozlane by³y listopadowe pola. Pustynne barwy zbó¿ wyg³adza³y lekko nierówny teren. Kilkana¶cie kroków przed nami, samotny w swej bezu¿yteczno¶ci, sta³ znak: „ust±p pierwszeñstwa”.
- Chyba przed wiatrem – za¿artowa³em.
Jegomo¶æ nie podchwyci³ tematu.
- S³ysza³e¶, ¿e znale¼li mózg JFK? – zagai³em.
- Nie – powiedzia³ to takim tonem, jakby go krab uszczypn±³ w ty³ek. - Gdzie, o tym s³ysza³e¶?
- Ju¿ dawno temu. W tej gazecie „Takt”.
- Serio? Tam pisz±, o takich pierdo³ach?
Jegomo¶æ mia³ stopieñ magistra na wydziale Sprz±tania i Utylizacji Uniwersytetu na Siwym Polu. Zawsze by³o mi trochê g³upio. By³em marnym profesorem prawa. Zawód bez przysz³o¶ci.
- Tak – odpar³em. - Nie ka¿dy jest na tyle elokwentny, by ca³y czas czytaæ „Gazetê przepiórcz±”.
- Widzisz, dlatego nie s³ysza³e¶, ¿e Britney Spears jest w ci±¿y z bananem!
Zatka³o mnie.
- Naprawdê? Jak to mo¿liwe?
- Ju¿ nie ma tabu na tym ¶wiecie – Jegomo¶æ uwielbia³ narzekaæ na konsumpcyjny tryb ¿ycia. Doskonale zna³ prawo Tomchaka odno¶nie praw ekonomicznych. S³ynna zasada „307”. Daæ ka¿demu 307 pesos miesiêcznie, a ten kupi sobie nowego Peugota 307. Ale to by³a jego utopia. – Je¶li tylko masz pieni±dze mo¿esz kupiæ Rolls Royce’a swojemu psu – psioczy³ dalej – nie ma tabu.
- Niesamowite. Z bananem... A nie wiesz kiedy ¶lub?
- Niestety – odpar³ niepocieszony. Nastêpn± stron± musia³em...no wiesz – zacz±³ wydawaæ dziwne, suche, chwilami ¶wiszcz±ce d¼wiêki ze swoich papierosowych p³uc. W m³odo¶ci nazywano go Marlboro Man, ale nie lubi³ tej ksywki.
- Nie wiem – odpar³em. – W tym rzecz! Powiedz, co musia³e¶? Co by³o wa¿niejsze od wiadomo¶ci roku!?
- Musia³em siê wysraæ – wykrzycza³. - A nie by³o ju¿ papieru.
- Rozumiem – takich tematów lepiej nie dr±¿yæ.
- A, co z tym mózgiem JFK? – przegl±da³ stan podszewki w kapeluszu.
- Co?
- Ten mózg – wycedzi³ tonem zniecierpliwienia.
- Tak, mózg. Przepraszam - zamy¶li³em siê. - W¶ród wykopalisk na Retkini znale¼li ruiny McDonald’s. I tam ten mózg, w skamienia³ej kanapce, Big Macu bodaj¿e. Odkrycia dokona³ ten s³ynny antropolog, retkinista Gawin – próbowa³em przywo³aæ, jak najwiêcej szczegó³ów. – Szuka³ tego przez 20 lat. Najpierw na retkiniarskich forach dyskusyjnych. Potrafi³ przetrz±sn±æ ka¿dego, w celu zdobycia informacji. Jest strasznie nadpobudliwy, nawet, jak na antropologa.
- Aha – odpar³ Jegomo¶æ. To nie by³y jego klimaty. Z czasem zacz±³em zdawaæ sobie sprawê, i¿ odk±d go pozna³em, równie¿ nie moje. Jego s³owa na d³ugo utknê³y mi w g³owie.
- Britney. Taka m³oda, piêkna i zdolna, a zadaje siê z bananami – nie mog³em siê z tym pogodziæ. By³a moim idolem. Legenda, mimo m³odego wieku. Na li¶cie artystów wszechczasów magazynu „Sankovsky” wyprzedzi³a Boba Dylana i kapelê O-Zone.

Rozdzia³ I

Ale do¶æ, o polityce. Mimo, i¿ dni bywa³y pochmurne nie tracili¶my dobrych nastrojów. Wszystko by³oby w kompletnym porz±dku, gdyby nie jeden wieczór. Pewnej nocy, gdy opowiada³em mojemu koledze bajkê o Nieistniej±cym Rycerzu przerwa³ mi niespodziewanie w trakcie pointy.
- Henryk, przecie¿ to tak, jak ze mn± – nerwowo ugniata³ w d³oniach krawêd¼ p³aszcza.
Zach³ysn±³em siê suchym powietrzem.
- To znaczy? Co masz na my¶li?
- W tym sensie, ¿e ja tak¿e nie istniejê.
Spojrza³em na jego znoszony p³aszcz, stary kapelusz, obdarty szalik i faktycznie, Jegomo¶æ nie istnia³. W ka¿dym razie nie pod tym p³aszczem, ani pod kapeluszem, ani tym bardziej pod szalikiem. Po prostu go tam nie by³o. Para nie wydobywa³a siê z jego ust, lecz z pustki za ko³nierzem. Nie pamiêtam czy zauwa¿y³em to wcze¶niej. Mo¿liwe, ¿e tak, ale po prostu odpêdza³em od siebie tê my¶l. Czêsto rozmawiali¶my i ju¿ czu³em jak nadchodzi. Ju¿ bym mu powiedzia³, ale wtedy co¶ siê blokowa³o. Takie dziwne uczucie. Na przyk³ad, gdy znacie jak±¶ p³ytê na wylot, ka¿dy takt, nuta po nucie. I s³uchacie jej na imprezie. D¼wiêki waszej ukochanej piosenki wype³niaj± ka¿d± my¶l, ka¿dy oddech. Ju¿ ma wchodziæ genialna solówka, gdy nagle kto¶ prze³±cza na radio. I jest to uczucie zawodu, pustki, niespe³nienia.

Tak móg³bym najpro¶ciej i najtrafniej opisaæ moje wra¿enie, gdy spodziewana przez wszystkich my¶l nie nadchodzi³a. A skoro nie nadchodzi³a nie by³o sensu niepotrzebnie martwiæ przyjaciela.
Teraz jednak¿e by³o ju¿ po herbacie. Dowiedzia³ siê. Co wiêcej, problemu nie stanowi³a sama informacja, lecz k³opot jaki ona stwarza³a. Problem ten nale¿a³o rozwi±zaæ, by Jegomo¶æ móg³ normalnie funkcjonowaæ. Tak to ju¿ jest, ¿e szlag trafia wszystkie rzeczy jednocze¶nie.

Rozdzia³ II

Gdy znajdowali¶my siê kilkana¶cie kilometrów od Siwego Pola zacz±³em wypatrywaæ, niewidzialnej na pierwszy rzut oka, drogi ukrytej w wysokiej trawie. S³ysza³em niegdy¶ od wujka Starego Suma, o lesie ukrytym w¶ród ³±k. Nie mo¿na go dostrzec z g³ównego szlaku, dlatego tak trudno tam trafiæ. Fakt, i¿ droga do niego prowadz±ca jest zakamuflowana, niczym Chiñczyk w Chinatown, nie u³atwia sprawy. W lesie tym, opowiada³ wujek, ro¶nie gigantyczny d±b. Nazywa siê Baron Drzewog³az. Jest królem wszystkich drzew i zna odpowied¼ na prawie ka¿de pytanie jakie mo¿na wymy¶liæ. Oczywi¶cie z racji wieku nie jest zorientowany, w sposób zadowalaj±cy, w literaturze wspó³czesnej oraz nowoczesnych technologiach. Na szczê¶cie pytania z tych dziedzin nie znajdowa³y siê w obszarze naszych zainteresowañ. Wujek opowiada³ mi o tym miejscu wielokrotnie, przy ka¿dej rodzinnej uroczysto¶ci. Tak¿e czu³em siê na si³ach, by odnale¼æ Barona. Id±c na krawêdzi asfaltowej nawierzchni wypatrywa³em czego¶, co mog³o byæ ¶cie¿k± ukryt± w polu. Jegomo¶æ przez ca³y czas przygl±da³ mi siê bacznie.
- Pó¼niej ci wyja¶niê – odpar³em zdenerwowany przeci±gaj±cymi siê poszukiwaniami.
Wymamrota³ co¶ pod nosem. To jego nieistnienie by³o niezwykle k³opotliwe. Gdy temperatura przekracza³a zero stopni nie by³o wiadomo, gdzie patrzy. Kapelusz wskazywa³ pó³noc, wiêc
najpewniej Jegomo¶æ zakotwiczy³ spojrzenie w horyzoncie przed nami. W zasadzie mia³em to gdzie¶. Bóg chyba malowa³ krajobraz wokó³ nas wed³ug jednej kalki. Po paru godzinach wpatrywania siê w nieprzerwane pasmo ³±k wydawa³o mi siê, i¿ p³ywam po¶ród nich. Jestem wiatrem. £odygi traw uginaj± siê pod ciê¿arem mojej p³etwy. A ja czeszê je, niczym w³osy ukochanej o poranku.
Niestety mój przyjaciel wyrwa³ mnie z objêæ tych wspania³ych z³udzeñ.
- Czy to ci nie wygl±da na drogê? – wskaza³ kapeluszem.
- Co? Gdzie? – nie wiedzia³em, czy patrzeæ na jego nieistniej±c± rêkê, czy na betonowy monolit ³±ki doko³a?
- O tutaj, gdzie trawa jest trochê ni¿sza – faktycznie by³o miejsce, w którym czubki ro¶lin jakby siê zapad³y.
Podszed³em bli¿ej. £odygi ugiê³y siê i ukaza³y fragment wydeptanej ¶cie¿ki. Przy ka¿dym kolejnym kroku ukazywa³y siê kolejne jej fragmenty. By³a, niczym mozaika ukryta po¶ród traw. Zabawa w uk³adanie ¶cie¿ki z puzzli trawa na tyle d³ugo, i¿ stracili¶my z oczu drogê, któr± szli¶my do tej pory. Nie by³o ju¿ odwrotu. Wieczór zbli¿a³ siê nieub³aganie, a my wci±¿ nie mogli¶my znale¼æ lasu. Wieczorna mg³a gêstnia³a wokó³ nas. Zbli¿y³a siê do chwili, gdy mia³a przybraæ formê sta³±. Czu³em jej ciê¿ar na ramionach. W pewnym momencie poczê³a rzedn±æ. Naszym oczom ukaza³ siê las. Stwierdzili¶my, i¿ nie bêdziemy ryzykowaæ wêdrówki po omacku i zaczekamy do jutra.
Tym bardziej, ¿e drogi do Barona pilnuje wielki ¿ubr. Roz³o¿ywszy ¶piwory podziwiali¶my niebo oraz ksiê¿yc l¶ni±cy na pó³nocy.

Rozdzia³ III

Nazajutrz odwa¿nie wkroczyli¶my do lasu. Pokonawszy zaporê, w postaci wielkich paproci, trafili¶my na w±sk± ¶cie¿kê. Przypomina³a korytarz w¶ród wysokich drzew. Z racji swego wzrostu szed³em pierwszy. Szli¶my przez ca³y, smêtny, mroczny i g³uchy las. Chmury wlok³y siê nisko na niebie. Zdawa³y siê byæ zapl±tane w koronach drzew. Powoli traci³em zmys³y i nadziejê. Krajobraz by³ potwornie monotonny. Na tyle, i¿ odnios³em wra¿enie, jako by¶my nie przeszli ani centymetra. Wygl±da³o to, jak sztuczka ze starego filmu. Stali¶my w miejscu, a za nami puszczano film ze zdjêciami lasu. Gdy s±dzi³em, ¿e padli¶my ofiar± pu³apki, monotonii zrz±dzonej przez los ujrza³em ¶wiat³o na koñcu tunelu. Poczu³em niesamowit± ulgê. Chwila ta nie by³a spowita poezj±, lecz zwierzêcym, pierwotnym, wrêcz ordynarnym uczuciem.
- Wiêc jednak ten las siê kiedy¶ koñczy – powiedzia³em, wypluwaj±c przy okazji resztki zesz³orocznego przeziêbienia.
Spojrza³em na Jegomo¶cia oczekuj±c oratorskiej uczty z jego strony. Niestety uraczy³ mnie jedynie ¶wiszcz±cym oddechem, przez który i tak nie przedosta³oby siê ¿adne s³owo. Machn±³em na niego p³etw±. Dalej, czaj±c siê na palcach, zbli¿ali¶my siê do wyj¶cia. Las koñczy³ siê, ale tylko po prawej stronie, na której to rozci±ga³a siê niewielka polana. Ca³a ta przestrzeñ zgromadzona by³a nad strumykiem. Po lewej stronie, w¶ród drzew znajdowa³ siê otwór. Ma³y, niczym dziura w p³ocie. To musia³o byæ przej¶cie do Barona. I gdy wszystko zaczyna³o siê uk³adaæ po naszej my¶li us³ysza³em, jak mój przyjaciel wstrzymuje oddech. Spojrza³em na niego. Nastêpnie przed siebie. Najprawdopodobniej obydwaj w tamtej chwili do¶wiadczyli¶my stanu przedzawa³owego. Chocia¿ jemu to ju¿ niczym nie grozi³o. Nad strumykiem sta³ najwiêkszy ¿ubr, jakiego w ¿yciu widzia³em.
Na szczê¶cie zwrócony by³ do nas ty³em, co dawa³o nam pewne szanse. Powoli wyszli¶my zza drzew. W jednej chwili przestrzeñ doko³a zmala³a nieproporcjonalnie. ¯ubr zdawa³ siê byæ na wyci±gniêcie rêki. Na szczê¶cie by³ zajêty przegl±daniem siê w tafli wody. Wykorzystuj±c jego nieuwagê b³yskawicznie wskoczyli¶my do dziury. Sturlali¶my siê po niewielkim zboczu zahaczaj±c po drodze kilkana¶cie korzeni. Zatrzymali¶my siê na wielkim drzewie.
Podnios³em siê lekko oszo³omiony. ¦wiat jeszcze trochê wirowa³. W dodatku drzewo siê poruszy³o.
- Bo¿e ono naprawdê siê rusza – rzek³ Jegomo¶æ, wsparty o pieñ.
Li¶cie zaczê³y spadaæ, niczym spadochroniarze w czasie alianckich desantów.
Przyjaciel zerwa³ siê na równe nogi.
- To pewnie Baron Drzewog³az – wyszepta³em i uk³oni³em siê.
Jegomo¶æ nie zrozumia³, wiêc musia³em go szarpn±æ za p³aszcz. Kora drzewa zaczê³a pêkaæ. Unios³y siê ciê¿kie powieki, ukazuj±c zielone ¼renice. Rozwar³y siê wielkie, bezzêbne usta.
- Kto o¶miela siê przerywaæ mój odpoczynek? – g³os brzmia³, niczym têtent pêdz±cych bizonów.
- My, drogi Baronie – napiêcie by³o niesamowite. W ka¿dej chwili spodziewa³em siê wstêgi piorunów. – Bardzo przepraszamy za to naj¶cie, lecz przychodzimy w bardzo wa¿nej sprawie.
Baron spojrza³ na nas. Zdawa³o siê, ¿e nasze s³owa potraktowa³ do¶æ nonszalancko.
- To chyba oczywiste – podrapa³ siê ma³± ga³±zk± w prawy policzek. – Nikt nie przychodzi do mnie w sprawach b³ahych – parskn±³ rubasznym, sarmackim ¶miechem. – Przynajmniej tak im siê wszystkim wydaje.
Odczeka³em chwilê, a¿ ³omot jego g³osu ustanie.
- W³a¶nie, chcieli¶my prosiæ...
- A ten ¿ubr co tam wyprawia?! – wrzasn±³ tak, ¿e chyba w ca³ym lesie li¶cie pospada³y z drzew.
- Przegl±da³ siê w tafli wody – odpar³em maj±c nadziejê, i¿ tym zakoñczymy grê wstêpn±.
- Jak on da³ siê na to nabraæ? Przecie¿ w tej rzece nie ma kamienia filozoficznego! – zacz±³em siê ¶miaæ. Uwielbiam siê ¶miaæ, gdy nie wiem, o co chodzi.
– Chcia³em, by przesta³ ci±gle przychodziæ na kawkê i zawracaæ mi g³owê – kontynuowa³. - Kurde, filozof siê znalaz³. Najwy¿szy czas poszukaæ kogo¶ m³odszego do tej roboty. Znacie przypadkiem kogo¶ takiego?
- Bolec, by siê nadawa³ – rzek³ Jegomo¶æ.
- Co ty chrzanisz ch³opcze? – oburzy³ siê Baron. – Bolec pracuje teraz dla Gandolfa ze Szczecina. Widzê, ¿e nic nie wiecie. Muszê was sprawdziæ, nim udzielê wam jakiej¶ rady.
My¶la³ przez chwilê, w koñcu wiatr wyszepta³ mu co¶ do ucha.
- Ju¿ mam – za¶mia³ siê szyderczo. – Powiedzcie mi, jaki jest wasz ulubiony wiersz?
Tu nas za³atwi³. Jegomo¶æ nie czytywa³ poezji. Wiêc ukry³ nieistniej±c± twarz w ko³nierzu. Ja natomiast nie czyta³em nic od niepamiêtnych czasów. Musia³em zaryzykowaæ i postawiæ na co¶ z klasyki.
- „Wykorzenienie ha³asowania” Markoniusa Zielonego! – wykrzycza³em na bezdechu.
Baron spojrza³ na nas. My¶la³em, ¿e to koniec. Wtem u¶miechn±³ siê, chyba najbardziej szczerze w swym ¿yciu.
- Te¿ go uwielbiam – zacz±³ gestykulowaæ ga³ê¼mi. - Taki przewrotny panegiryk z lekk± nutk± dekadencji. Markonius wyprzedzi³ swoje pokolenia o lata ¶wietlne - opamiêta³ siê i uspokoi³ wiatr wokó³.
- W porz±dku. Mówcie - spojrza³ na nas dok³adnie mierz±c Jegomo¶cia wzrokiem. – W czym sprawa?
Chwyci³em przyjaciela za rêkaw, by nie zd±¿y³ nic powiedzieæ. Nie mia³ talentu dyplomatycznego.
- Tak wiêc...
- Nie zaczyna siê zdania od „tak wiêc”! – poczu³em siê, jak w przyrzecznej szkó³ce. – Wiele rzeczy mnie irytuje z racji na wiek, ale olewanie zasad gramatycznych przyprawia³o mnie o md³o¶ci od niepamiêtnych czasów.
- Przepraszam najmocniej. To z emocji – uk³oni³em siê nisko. P³etwy dygota³y mi paralitycznie. – Mój przyjaciel, jak szanowny Baron zapewne widzi, nie istnieje.
- Faktycznie ciekawe. Jak to siê mog³o staæ?
- Prawdopodobnie od strza³u w g³owê z broni du¿ego kalibru. Chocia¿ przez jaki¶ czas mia³ po prostu dziurê w g³owie - wyci±gn±³em zdjêcie z naszej wycieczki do Middletown.
Na zdjêciu byli¶my my z Jegomo¶ciem i pewn± ¶liczn± kelnereczk±, która to siedzia³a na kolanach mojego przyjaciela. Pokaza³em zdjêcie Baronowi.
- Ca³kiem fajna cizia – rzek³ z rozmarzonym wzrokiem, po czym lekko zmieszany spojrza³ na nas. – Znaczy...no...zgadza siê. Dziura w g³owie by³a.
- No w³a¶nie. I wszystko by³o w porz±dku, a teraz? – wskaza³em na mego druha.
- No tak, ale czy to ci w czym¶ przeszkadza synu? – zwróci³ siê do Jegomo¶cia.
Mój przyjaciel wzi±³ g³êboki oddech.
- Jestem uwiêziony w skórze – rzek³ z takim smutkiem w g³osie, ¿e by³bym stanie oddaæ mu ostanie oszczêdno¶ci i wys³aæ na konto w Szwajcarii. - Czujê j±. Lecz nie mogê dostrzec. Jakby jej barwa zamknê³a siê pigmencie.
Baron westchn±³ ciê¿ko.
- Przykro mi ch³opaki, ale nic nie poradzê. Co prawda w zesz³ym roku zabrali z mojego lasu jedn± sosnê i dwa ¶wierki, wiêc gdyby ciê przywrócili mieliby¶my, w du¿ym uproszczeniu, status quo ante. Ale niestety to sprawa dla kogo¶ z wy¿szego szczebla. Musicie i¶æ wzd³u¿ tych brzóz, a potem skrêciæ w prawo przy topolach. Niedaleko bêdzie ma³a chatka z napisem „kino”. Tam wam powiedz±, co zrobiæ. To wszystko, co mogê w tej sprawie
- Serdecznie dziêkujemy, Baronie.
- Nie ma sprawy. Przyjemnie siê z wami gawêdzi³o.
Odchodzili¶my smutni, lecz z iskierk± nadziei w sercach.
- Ale gdyby¶cie mieli problem z dzik± lam± lub chcieliby¶cie zagraæ partyjkê utylitarnego pokera to zapraszam! – Baron wo³a³ za nami.

Rozdzia³ IV

Opu¶ciwszy Drzewog³aza udali¶my siê drog±, która mia³a zaprowadziæ mego przyjaciela po potrzebne odpowiedzi. Z pocz±tku zdawa³a siê prowadziæ podró¿nych na koniec ¶wiata, lecz wkrótce w oddali ujrzeli¶my wielki napis na dachu malutkiej chatki. „Kino”.
- Oby tutaj co¶ wiedzieli – Jegomo¶æ popêdzi³ przed siebie. Widzia³em odcisk jego d³oni trzymaj±cej kapelusz. P³aszcz zostawia³ za nim z³udzenie ponadd¼wiêkowej prêdko¶ci.
Kasa kina by³a zamkniêta. Dobieg³szy do drzwi zacz±³ piê¶ciami sprawdzaæ ich upór.
- Ju¿, ju¿ – z daleka dobiega³ sêdziwy g³os.
Drzwi siê otwar³y. Mi³y staruszek, o niesamowitych, hipnotyzuj±cych i bardzo m³odych oczach powita³ nas najszerszym u¶miechem jaki widzieli¶my.
- Henryk i Jegomo¶æ, jak mniemam? – spojrza³ na nas po ojcowsku.
- Zgadza siê – potwierdzili¶my.
- Poproszê bilety – powiedzia³ przyjaznym, lecz zdradzaj±cym irytacjê g³osem.
- Jakie bilety? – zaczêli¶my grzebaæ w kieszeniach. Nagle Jegomo¶æ wyj±³ ma³y, zielony skrawek papieru. Spojrza³em z niedowierzaniem, po czym wyci±gn±³em taki sam. Wcze¶niej nawet nie mia³em kieszeni.
Podali¶my mu bilety i weszli¶my na niewielk± salkê ze starym, po¿ó³k³ym ekranem. ¦wiat³a zgas³y. Projektor poszed³ w ruch. Na ekranie ujrzeli¶my tytu³: „Jegomo¶æ; ¿ycie i ¶mieræ” oraz ten dziwnie znajomy g³os. Basowy z niezwyk³ym rezonansem.
„Tego lata. Jegomo¶æ niechc±cy strzeli³ sobie w twarz
z dubeltówki. Teraz nie istnieje i musi walczyæ o swój byt”
- Przecie¿ to ten kole¶ ze zwiastunów! – zwróci³em siê do przyjaciela. – Don La... – poczu³em czyj±¶ rêkê na ramieniu. To by³ bileter.
- Cii... – u¶miecha³ siê szeroko.
- Czy to Bóg? – spyta³ Jegomo¶æ.
Facet nie odpowiedzia³. Jedynie pokiwa³ znacz±co g³ow±.
- Wiedzia³em! To nawet ma sens – po raz kolejny zosta³em przywo³any do porz±dku.
Skoncentrowali¶my siê na filmie.
„Ma jedn± szansê, by odzyskaæ siebie.
Ale, czy na ni± zas³uguje?”
Nagle na ekranie pojawi³y siê filmy, jakby domowej roboty, pokazuj±ce dzieciñstwo mojego przyjaciela. By³o sporo drastycznych scen, na przyk³ad mêczenie pszczo³y z³apanej na sznurówkê, w wieku 7 lat. Baton ukradziony ze sklepu w wieku lat 12. Lecz po tych wszystkich scenach ukazuj±cych czyny co najmniej haniebne nadszed³ fragment filmu, ¿ycia, w którym Jegomo¶æ oddaje ostatniego papierosa, jakiemu¶ menelkowi na Siwym Polu. Co prawda tamten umar³ w miesi±c pó¼niej na raka p³uc, ale wyd¼wiêk tego gestu by³ przeogromny.
„Nasz bohater...
dostaje kolejn± szansê” oznajmi³ g³os.
Podskoczyli¶my z rado¶ci. Przy wyj¶ciu starszy facet da³ Jegomo¶ciowi ma³± saszetkê z nieokre¶lonym bia³ym proszkiem.
- Za¿ywaj codziennie – pogrozi³ stetrycza³ym palcem. – Rano i wieczorem przez najbli¿szy tydzieñ - po czym pomacha³ nam na do widzenia.

Epilog

Uradowani wrócili¶my na Siwe Pole. Nie by³em nawet w stanie oddaæ swego szczê¶cia. Chyba jedynie cisi posiedli tê umiejêtno¶æ prze¿ywania prawdziwego zachwytu. Nie mog³em nacieszyæ oczu æpunami wylewaj±cymi z rynsztoka w czasie deszczu. Widok, który nie jeden sanitariusz Czerwonego Krzy¿a skwitowa³by soczystym pawiem. Ale to by³ mój ¶wiat. Mój nowy dom. Zapach pomarañczy ze straganów pomieszany z woni± zu¿ytych prezerwatyw na chodnikach. Mozaika gazet unosz±cych siê w ka³u¿ach. Z czasem Jegomo¶æ zacz±³ odzyskiwaæ siebie. W koñcu nadszed³ dzieñ, w którym mia³ mi siê ukazaæ pierwszy raz odk±d siê poznali¶my. Przyszed³ do mnie chowaj±c twarz w d³oniach.
- Nigdy nie przypuszcza³em, ¿e odzyskam siebie. Cielesno¶æ i byt. Wszystko! – dr¿a³ podekscytowany. – Zawsze s±dzi³em, ¿e prawdopodobieñstwo wydarzenia jest odwrotnie proporcjonalne do ¿yczenia.
- Widzisz, nie ma rzeczy niemo¿liwych dla kogo¶, kto nie musi ich zrobiæ sam. No, ale ju¿. Poka¿ siê.
Ods³oni³ twarz. Oniemia³em. Dziura w g³owie znik³a, skóra nabra³a sprê¿ysto¶ci. Trzy-dniowy zarost wygl±da³ aksamitnie i dostojnie. Odnios³em wra¿enie, jakby wszech¶wiat zatraci³ w³a¶nie sw± delikatn± równowagê.
- I jak wygladam? – spyta³.
Przyjrza³em mu siê jeszcze dok³adnie, po czym odpar³em.
- Mniej wiêcej tak, jak ja z nogami – odpar³em dyplomatycznie.
- Czyli...? – nalega³.
- Niesymetrycznie.

22 XI 2005

© 2005

http://www.pozawiatrem.ky...opic.php?t=3195
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl