Przemów szk³em 

Seungri — strony, Obrazki i wiele więcej na WordPress

„Przemów szk³em”

Tamten rok by³ inny od pozosta³ych lat. Drzewa przygas³y, a ulice wygl±da³y jako¶ dziwnie. Pod naporem ¶niegu zatraci³y sw± prostolinijno¶æ. Ko³ysa³y siê ze mn±. Wszystkie smutne. Mi³o¶æ uciek³a, jak koñ albo pies, zagubiona, gdzie¶ po drodze.
Zim± 1995 roku wygra³em konkurs na sobowtóra Elvisa w kategorii ryb i p³azów. Organizowany przez Dom Kultury Siwego Pola zapewnia³ mi wyjazd do Egiptu na ¶wiatowy zjazd na¶ladowców Króla.
Przechadzaj±c siê w±skimi uliczkami dostrzeg³em faceta, stoj±cego po¶rodku placu.
Bez ogródek, rozmy¶la³ na g³os. Zastanawia³ siê czemu nagle zmiêk³? Czy to wina upa³u, czy te¿ z³ych do¶wiadczeñ z dziewczynami? Nie chcia³ skoñczyæ w kreskówce nie zwróciwszy niczyjej uwagi. Podszed³em do niego, by lepiej mu siê przyjrzeæ.
- Hieny cmentarne, hieny – przemówi³ g³osem, który wprawia³ jego cia³o w spazmy. – Psy wyj±ce do ksiê¿yca! A ja wci±¿ daleko od mych o¶wietlonych, turkusowych drzwi. – Hieny! Hieny! Zabierzcie je ode mnie. Ju¿ mnie to nie bawi!
Lekko mnie przerazi³. Ale w g³êbi duszy czu³em siê podobnie.
- Zostanê twoim ochroniarzem – nerwowo zdrapywa³em piasek z pomiêdzy ³usek – je¶li oka¿esz siê moim oddanym przyjacielem.
- Mów mi Basia – rzek³ z kamienn± min±.
- A ty mi Henryk – odpar³em.
Stoj±c w milczeniu zapalili¶my po papierosie. Basia patrzy³ na mnie do¶æ nie¶mia³o, niby zerkaj±c, gdzie¶ w przestrzeñ, jakby chcia³ ogarn±æ ca³y krajobraz dziel±c go na mozaikê. W koñcu siê odezwa³.
- Wiesz co? Po d³u¿szym namy¶le wola³bym, ¿eby¶ nie mówi³ do mnie Basia.
Nie wiem, czemu, ale rozbawi³o mnie to potwornie i wypu¶ci³em z ust papierosa.
- W porz±dku – nie chcia³em, by ¼le zinterpretowa³ moje poczucie humoru. – W takim razie, jak mam ciê wo³aæ?
Wzi±³ g³êboki oddech wypuszczaj±c strumieñ dymu przez nos. S³ychaæ by³o ¶wist w³osków w ¶rodku, a nastêpnie impet z jakim powietrze rozbi³o siê o w±sy.
- Jegomo¶æ. Mów mi Jegomo¶æ.
Prawdê mówi±c nie s±dzi³em wtedy, i¿ to imiê utrzyma siê tak d³ugo.
- W porz±siu. A gdzie twój bohater? – stara³em siê rozpl±taæ rozmowê.
- Uciek³ wzd³u¿ tamtej alei – wskaza³ palcem na uliczkê za naszymi plecami.
- Czemu?
Rzuci³ niedopa³kiem o ziemiê przypadkowo trafiaj±c w krawêd¼ buta.
- Kurwa maæ! Nowe buty, dopiero wczoraj je ukrad³em! – spojrza³ na mnie zawstydzony. - By³y domys³y i przypuszczenia, ale wszystko rozbi³o siê o pieni±dze. Nie wiem, – westchn±³ – lecz wygl±da mi to na trzeci ¶wiat.
- Mo¿e dlatego, ¿e jeste¶ tu pierwszy raz?
- Nosisz kalesony? – odbi³ pi³eczkê.
- Tak – w kalesonach czu³em siê bezpieczniej, choæ z racji odmienno¶ci gatunkowej by³y mi zupe³nie niepotrzebne.
- Nie bêdê s³uchaæ rad odno¶nie projekcji mojej psyche od kogo¶, kto nosi kalesony. Wskazówki dotycz±ce tañca przyj±³bym bez dwóch zdañ, lecz nie wyk³ady o psyche! Co to, to nie!
Zamilk³. Krztusi³ siê tylko nieprzyjazn± dla oka architektur±. S³oñce pra¿y³o nas z ca³ych si³. Gdy dostrzeg³o dusz±cego siê w upale psa trochê odpu¶ci³o i mogli¶my schroniæ siê w nowo powsta³ym cieniu. Na straganie wystêpowa³ treser pche³, które wyrwawszy siê z niewoli obskoczy³y turystów. Naj¿a³o¶niejszy facet, jakiego mo¿na znale¼æ w naj¿a³o¶niejszym momencie swojego ¿ycia wyszed³ z ubikacji i wci±¿ ogl±da³ siê na cienie z klozetu. Podczas, gdy ¶wie¿y mocz nie zd±¿y³ jeszcze znikn±æ z jego spodni. Woda la³a siê ze studni. Nad g³ow± zabrzêcza³a nam mucha. Nie zrozumia³em ani s³owa z tego, co próbowa³a nam powiedzieæ, wiêc polecia³a spytaæ mê¿czyznê, który udawa³ kogo¶ innego po drugiej stronie ulicy.
- Wiesz, jak znale¼æ pylony? – próbowa³em zainteresowaæ Jegomo¶cia geografi± eksperymentaln±.
- Nylony? Masz na my¶li nylon, handlow± nazwê w³ókien poliamidowych; wprowadzon± przez koncern Du Pont de Nemours z USA, który w 1938 roku rozpocz±³ ich produkcjê na skalê przemys³ow±?
- Nie, chodzi mi o pylony, w ¶wi±tyniach staro¿ytnego Egiptu. Para masywnych budowli kamiennych w formie wie¿ o prostok±tnych podstawach, zwê¿aj±cych siê ku górze.
My¶la³ przez chwilê.
- Mówisz, o tych ¶miesznych wie¿ach?
- Dok³adnie.
- Oczywi¶cie, ¿e nie wiem, gdzie s±, ale mogê ciê do nich zabraæ.
Ruszyli¶my przez pustyniê. Kre¶l±c mnóstwo nieregularnych linii na piasku, a tak¿e omijaj±c z³o¶liwe ¿mije dotarli¶my do pylonów. Tabliczka na skraju wykopalisk g³osi³a:
„W tym mie¶cie nie znajdziesz z³odziei”
Nie wiedzia³em, jak to interpretowaæ. Na szczê¶cie spotkali¶my tam ekspedycjê profesora Munchausena.
- Moje uszanowanie profesorze – uk³oni³em siê. Profesor nie wygl±da³ ciekawie. Mia³ w ekipie tylko dwóch ludzi, niewidomych mormonów, wiêc odkopywanie ruin go³ymi rêkoma zaznaczy³o siê u niego zdart± skór± d³oni i amerykañskim potem, czyli w tym wypadku owaln± plam± na jedwabnej koszuli. – Mo¿e nam profesor powiedzieæ, mniej wiêcej, kiedy ujrzymy pylony? – spyta³em grzecznie i niezbyt nachalnie, by nie oderwa³ swojej uwagi od muchy zaplatanej we w³osy. I przypadkiem nie przeniós³ frustracji na mnie. Na pró¿no.
- Spytaj li¶ci, po których st±pasz przem±drza³a rybo – odpar³ gruboskórnie.
- Jakich li¶ci? – mimo najszczerszych chêci nie dostrzega³em niczego prócz piasku. Przez chwilê, gdy wyostrzy³em swoj± percepcjê do granic mo¿liwo¶ci, by³em w stanie rozró¿niæ ka¿de, pojedyncze ziarnko. Lecz i to nie pomog³o – ¯adnych tu nie ma! – stwierdzi³em stanowczo.
Jegomo¶æ próbowa³ mnie uspokoiæ, ale mêczy³ go irytuj±cy, suchy kaszel przez co, o ma³y w³os nie rzuci³em siê na profesora z piê¶ciami.
- Skoro nie ma li¶ci, to nie ma tak¿e odpowiedzi. ¯egnam szanownych panów.
Oddali³ siê do swojego namiotu. Nie mia³em mu tego za z³e. Profesor Munchausen by³ dziwakiem. Wiele w swym ¿yciu przeszed³. Od dnia narodzin nie móg³ znie¶æ d¼wiêku domofonu, a przez ca³e doros³e ¿ycie odrzuca³ ideê telefonu. Nie wierzy³ równie¿ w kuchenki mikrofalowe. A¿ którego¶ dnia jego w³asna ¿ona zamknê³a go w domu i uciek³a z kochankiem na Bia³oru¶. To nim wstrz±snê³o. Wtedy postanowi³ po¶wiêciæ siê nauce. Kolekcjonowa³ lunety i nie móg³ pogodziæ siê z tym, ¿e reflektory zajê³y ich miejsce w optyce. Przez wiele kolejnych lat walczy³, o zniesienie aberracji sferycznej. Bezskutecznie. W roku 1970 odwiedzi³ Londyn. Pewnego mglistego wieczora siedz±c w pubie us³ysza³ rozmowê dwóch archeologów. Wspominali oni, o lornetce Kopernika, któr± staro¿ytni Grecy ukryli wraz z winogronem w¶ród egipskich pylonów. Wtedy to absolutnie po¶wiêci³ siê jej poszukiwaniom. Razem z doktorem Gawinem przekopali pó³ Afryki i przyl±dek Canaveral, gdzie Gawin zosta³ bezczelnie zastrzelony przez ochronê.
Zostawiwszy Egipt za nami kontynuowali¶my wêdrówkê w poszukiwaniu cudów in¿ynierii. Jegomo¶æ zastanawia³ siê, dlaczego nie rozumie swojego jêzyka?
- To dosyæ dziwne nie s±dzisz? W dodatku nie mam ¿adnej waluty i s³yszê wszelakie d¼wiêki - nastawi³ czujne ucho. – Krowie dzwonki na rynku, czy te¿ anio³y w architekturze. Wszystkie one wiruj± z nieskoñczon± gracj±. Rozumiesz co¶ z tego?
Bardzo chcia³em wesprzeæ go rad±, ale nie zna³em siê wtedy na takich rzeczach.
- Trudno powiedzieæ - gra³em na czas. – Wiem tylko, ¿e Camus upad³ pod swoim ciê¿arem gatunkowym – rzek³em, zabiwszy mu prawdziwego gwo¼dzia na kilka nastêpnych godzin.
Tymczasem okaza³o siê, i¿ to autor lekko siê zagapi³ i wprowadzi³ zbyt wiele w±tków pobocznych.

Min±wszy Gibraltar doszli¶my na drugi koniec opowie¶ci. Nad Siwym Polem zawita³a wiosna. Pogoda by³a ju¿ ewidentnie zbyt zaawansowana na lato. Wiatr przynosi³ smoliste latawce z p³on±cych ³±k. Dzieci na karuzeli ³apa³y je, niczym magiczny py³. Mieli¶my jednak mniej poetyckie sprawy do za³atwienia. Pij±c wino w jednej z bram, co jaki¶ czas wygl±dali¶my na policjantów. Kiedy tylko siê zbli¿ali Jegomo¶æ wpada³ w kuriozalne ataki sztucznego kaszlu, podczas gdy ja symulowa³em ekstatyczne szamotanie pêpka. Jednak wiosna, jednowymiarowo ch³odna tego roku, nie dawa³a nam spokoju, zmarzniêci nawet nie dokoñczyli¶my pierwszej butelki. S³oñce zachodzi³o z wolna, niebo cedzi³o je przez chmury. Wynajêli¶my pokój u starej pani Forlando, która zwyk³a przeci±gle wyrzucaæ z siebie s³owa: - Zapraszaaaaam. Weeeeeeeejd¼cie – mówi³a. W dodatku oddycha³a, charcz±c na pokaz nowotworowymi p³ucami, a my z trudem powstrzymywali¶my siê od ¶miechu, za co mia³a nas spotkaæ kara. Po³o¿ywszy siê do ³ó¿ka zasn±³em niemal od razu. Jegomo¶æ obudzi³ mnie po piêtnastu minutach. Uwielbia³ to robiæ, kiedy nie móg³ zasn±æ. Odruchowo strzeli³em go z otwartej piê¶ci w twarz, tak jak to mam w zwyczaju.
- Henryk wstawaj, s³yszê jakie¶ pluski na schodach – oznajmi³ rozdygotanym falsettem.
- I, co z tego?
- Jak to co? Pewnie jaka¶ kropla wody lub innego p³ynu wspina siê po schodach!
- £ykn±³e¶ za du¿o powietrza, czy co? Jaka kropla? Na jakich schodach?
- Chod¼, pos³uchaj! – zaci±gn±³ mnie pod drzwi.
Faktycznie. Kropla wody wspina³a siê po schodach. Wyznacza³a sw± drogê w ciemno¶ci. Kap, kap, kap. Zatrzymywa³a siê, by po chwili ponownie ruszyæ z jeszcze wiêkszym uporem pokonuj±c grawitacjê i zmieniaj±c los jej podobnych. Nie wierz±c w³asnym uszom, ani uszom kolegi wyjrza³em za drzwi. Noc by³a nieprzenikniona, a od d³u¿szego wpatrywania siê w ciemno¶æ stawa³a siê bordowa
w moich oczach. Wyszed³em z pokoju. Zapali³em ¶wiat³o na korytarzu i ujrza³em cz³owieka w podartej marynarce pamiêtaj±cej po³owy wielorybów.
- Jegomo¶æ przyjd¼ tu.
Cykor wyjrza³ nosem z pokoju.
- To pan Buzzati, nie jaka¶ kropla – pan Buzzati, w³a¶ciciel starego roweru, o zósemkowanych ko³ach, czêsto wynajmowa³ pokój u pani Forlando.
- To, czemu brzmia³o, tak dziwnie, jak woda? – spyta³ przyjaciel.
- To pewnie przez wino w jego brzuchu. Bulgota³o, gdy wtacza³ siê po schodach.
- Niech ci bêdzie, ale to jaka¶ podejrzana sprawa! – pogroziwszy palcem wróci³ do ³ó¿ka.
- Zapewne – odpar³em nie kryj±c sarkazmu. Zasnêli¶my nie podejrzewaj±c niecnych zamiarów autora.

Obudzili¶my siê z suchot± w gard³ach. Paprocie umar³y, a s³oñce wskakiwa³o za chmury na sam zapach naszych skarpetek. O poranku zêby Jegomo¶cia by³y ¿ó³te, jak zorze, a mój oddech odpychaj±cy, lecz nie mog³em znale¼æ na niego metafory. Ironia i szyderstwo wlane do pustych naczyñ, sta³y siê mêtn± ciecz±.
- Wstajemy? – senne oczy Jegomo¶cia stanowi³y odpowied¼.
- Wiesz co? – zapali³ papierosa. Ten poranny smakowa³ mu najbardziej. – Historiê z Beatlesami jeszcze prze¿y³em, ale odk±d Edyta Bartosiewicz siê rozpad³a nie mam motywacji, by wstawaæ z ³ó¿ka. Przynajmniej nie codziennie.
- Jak rozpad³a? Przecie¿ to nie by³ zespó³! – czêsto myli³ daty i pojêcia.
- A, czy kto¶ twierdzi inaczej? – sprostowa³ moje my¶li.
- W sumie...
Nakryli¶my twarze ko³drami. Przecie¿ odwieczny dzieñ za opuszczonymi ¿aluzjami móg³ byæ równie dobrze zafa³szowan± noc±. W koñcu niebo zmêczy³o siê b³êkitem, po czym zapad³ wieczór. Pustym ulicom towarzyszy³o ich w³asne odbicie w witrynach, psy odsypia³y ciê¿ki dzieñ, podczas gdy koty rozpoczyna³y swój. Nigdzie nie s³ychaæ syren. Zegar przesta³ tykaæ. Bateria wyczerpa³a siê liczeniem gwiazd.

Powiadaj±, ¿e profesor Gawin wiedzia³, kto by³ Kub± Rozpruwaczem. Nim umar³ na Florydzie przekaza³ swoj± wiedzê pewnemu amerykañskiemu komandosowi, ¶ledziowi imieniem Teodor. Wraz z niebagateln± wiedz± teoretyczn± zleci³ mu równie¿ misjê. Misjê, której celu nie pozna nikt, chyba ¿e Teodor postanowi inaczej.
Ca³y dzieñ spêdzili¶my z Jegomo¶ciem na opró¿nianiu butelek z tanim winem, niew±tpliwie ulegaj±c magii kolorowych etykiet. Wróciwszy wieczorem planowali¶my partyjkê egzystencjalnego pokera, lecz zmóg³ nas sen i ekwilibrystycznie zasnêli¶my w fotelach. Niestety mój przyjaciel nie da³ mi siê nacieszyæ tym stanem, a jak wiadomo pijane sny bywaj± fantastycznie odrealnione.
- Henryk! – wo³a³ przera¿ony. – Henryk! Tym razem to nie s± przelewki.
- Co? Znowu co? – be³kota³em.
- Ryba. Jaka¶ ryba wspina siê po schodach – mówi³ szarpi±c mnie za ramiê. - Na pewno. Dzisiaj siê nie mylê.
- Daj mi spokój – odepchn±³em go w kierunku drzwi.
Uchyli³ je robi±c g³upi± minê, która polega³a na tym, i¿ zamyka³ oczy i zaciska³ zêby, jak gdyby chcia³ uciszyæ trzeszcz±ce zawiasy. Na korytarzu rozb³ys³y dwa ¶lepia.
- Masz dwie sekundy – oznajmi³ g³os w ciemno¶ciach. Przez chwilê Jegomo¶æ przypuszcza³, i¿ to Chuck Norris ukry³ siê w mroku, lecz odrzuci³ tê mo¿liwo¶æ i jego my¶li b³yskawicznie wróci³y do koncepcji z ryb±.
- Dwie sekundy do czego? – ledwo zd±¿y³ spytaæ, kiedy dostrzeg³ ³uski po³yskuj±ce w blasku ksiê¿yca, po czym wyl±dowa³ na pod³odze.
Obudzi³em siê z niesmakiem i ujrza³em powalonego przyjaciela. Chcia³em krzyczeæ, lecz nie mog³em. Stwór umie¶ci³ mojego kumpla na kanapie bez u¿ycia si³y fizycznej. Tym samym sposobem posadzi³ mnie obok. Kiedy tylko Jegomo¶æ siê ockn±³ ryba przemówi³a.
- Witam szanownych d¿entelmenów – s³oñce ju¿ wschodzi³o. Ryba okaza³a siê ¶ledziem. Nigdy nie widzia³em Teodora, zna³em go jedynie z opowie¶ci, ale wszystkie szczegó³y pasowa³y. Spokojna, poci±g³a twarz, umiê¶nione p³etwy oraz pewne siebie spojrzenie. – S± tacy, którzy twierdz±, ¿e widzieli, jak moje spojrzenie topi asfalt oraz, ¿e czujê zak³opotanie w obliczu schodów. Byæ mo¿e. Nie bêdê zaprzecza³. Ja wiem tylko tyle, i¿ nazywam siê Teodor Kuby Rozpruwacza. Obserwowa³em was od jakiego¶ czasu. Jeste¶cie zadufani w sobie, chamscy oraz ordynarni. W dodatku posiadacie denerwuj±c± manierê koñczenia nawzajem w³asnych my¶li. Za du¿o pijecie i nie potraficie siê powstrzymaæ od k±¶liwych uwag pod wzglêdem innych. Dlatego te¿ was uciszy³em.
Ale najpierw kilka formalno¶ci – poda³ nam jakie¶ dokumenty. – Wype³nijcie je proszê. Byle szybko.

Zajê³o nam to kilka sekund. Wrêczyli¶my mu formularze. Spojrza³ na nie zszokowany.
- „Ulubiony zespó³ – De Bitels”? Co to ma do cholery znaczyæ? – spojrza³ na Jegomo¶cia.
Próbowa³em siê odezwaæ. Teodor machn±³ rêk± i s³owa nieoczekiwanie ze mnie wyp³ynê³y.
- Przepraszam, ale on jest s³uchowcem st±d pisze, ¿e mówi.
- Wy chyba jeste¶cie bardziej popaprani ni¿ przypuszcza³em. Wyja¶niê wam zasady; nak³adam na was ciszê chyba, ¿e zaczarujecie mnie kwiecist± mow±. To wam zdecydowanie nie wysz³o.
- Nie mogli¶my tego wiedzieæ! Jegomo¶æ by³ recytatorskim mistrzem swojej szko³y! Nie zauwa¿y³ Pan? – próbowa³em ratowaæ siê s³usznym oburzeniem.
- Czego?
- Przecie¿ to cytat z „Kupca weneckiego”!
Nie da³ siê nabraæ. Tylko za¶mia³ siê okrutnie.
- Wobec despoty wszyscy s± równi, równi zeru mianowicie. Dobrze przejd¼my do meritum. Zranili¶cie wiele osób, dlatego jako zado¶æuczynienie musicie uszczê¶liwiæ kobietê.
- Zrozumieæ kobietê!? – czu³em, ¿e to koniec. Jegomo¶æ wci±¿ musia³ milczeæ.
- G³usi te¿ jeste¶cie? Uszczê¶liwiæ, nie zrozumieæ. Próbowaæ zrozumieæ kobietê, to jak depilowaæ sobie j±dra po pijaku! Jestem sadyst±, ale bez przesady nie jestem nienormalny.
- Proszê wybaczyæ – rzek³em – ale przypadkowo musia³ Pan na³o¿yæ czê¶ciow± ciszê na nasze uszy.
- Faktycznie, pardon – skin±³ g³ow± i wszystko wróci³o do normy.
Mo¿e poza tym, ¿e w mgnieniu oka znale¼li¶my siê w centrum jakiej¶ metropolii.
- Spójrzcie na tê dziewczynê - Teodor wskaza³ na brunetkê. Choæ wygl±da³a bardziej, jak hemoroid z rzêsami. – Macie j± uszczê¶liwiæ. Ty, – wskaza³ na mnie – ty to zrobisz. Mieli¶my przekichane. – Zabierz j± do tej restauracji, a ja schowam siê w truskawkowym deserze tego faceta, ¿eby mnie nikt nie pozna³. Mo¿e nie jestem stary, ale ca³kiem s³awny – po czym znikn±³.
Zrobi³em, jak kaza³. Podszed³em, po czym grzecznie zaprosi³em j± na drinka. Rozmowa zbytnio siê nie klei³a. By³a brzydka, ale mia³a inteligencjê tych ³adnych. Paranoja. Nie sz³o z ni± normalnie porozmawiaæ, a w menu nie mieli ¿adnych awaryjnych tematów. Zauwa¿y³em oczy Teodora obserwuj±ce mnie spomiêdzy truskawek i moreli.
- To jest nie wykonalne! – wydar³em siê w niebog³osy.
- Nie marud¼! To wasza ostatnia szansa! – pogrozi³ jakim¶ ¶wistkiem papieru.
Kelner chyba pomy¶la³, ¿e to do niego albo liczy³ na napiwek. Podszed³ do mnie z u¶miechem Ronalda McDonalda na twarzy.
- Mam na imiê Manuel. W czym mogê pomóc?
- Nie dziêkujê – odpar³em. W tym samym momencie spojrza³em na Teodora w sosie truskawkowym. Zrobi³ kwa¶n± minê i poczu³ nadchodz±c± zgagê.
- Jest inny sos? – spyta³ kelnera krztusz±c siê powietrzem i nadmiarem glukozy.
- Nie – uci±³ Manuel. – Ale s± inne ¶ledzie.
Teodor poczu³ siê trochê zmieszany. Dziewczyna wraca³a z toalety. By³a tam ze dwadzie¶cia minut. Widocznie przycina³a sobie nos.
- Nie dam rady – próbowa³em siê ratowaæ. - Rozumiem deszcz, czê¶ciowo Salvadora Dalego i metafory Andrzeja Strejlaua, ale to jest niewykonalne!
- Turlaj dropsa! – Teodor zagrzewa³ mnie do walki.
Westchn±³em zrezygnowany.
- Prêdzej znajdê przód pomarañczy.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl