Seungri — strony, Obrazki i wiele więcej na WordPress
Obrok przynosz± mi do celi, dostarczaj± do luksusowego karceru z wygódk± i telewizorem na bateriê. Pozwala to unikn±æ natarczywych indagacji. Znasz mnie: nigdy nie lgn±³em do wymuszonych obja¶nieñ. Nic nie mog³o mnie nak³oniæ do nich, a tym bardziej wtedy, gdy by³em prze¶wiadczony o istnieniu podtekstów, gdy wyczuwa³em pismo nosem, gdy wietrzy³em, ¿e pytaj±cego nic a nic nie obchodz± moje niewygody, a wspomina o nich tylko po to, by zaspokoiæ swoje w¶cibstwo i nawet je¶li mu powiem, co mnie nurtuje, na przyk³ad, dlaczego wygl±dam tak, jak wygl±dam, to przecie¿ nie podtrzyma konwersacji, to przecie¿ zachowa siê tak, jakby ju¿ od dawna wiedzia³, co powiem, jakby od dawna zna³ wszelkie moje wady, bo z jego strony by³ to tylko konwencjonalny zwrot, jakie¶ grzeczno¶ciowe szczebioty idioty.
Pokój, do którego mnie zapchano, jest ciasny. ¯e ciasny, to lepiej, poniewa¿ nie bêdê mia³ za wiele miejsca na fiko³ki. W razie czego mam blisko do przytrzymania siê mebli. Co do mebli: stoi tu sekretarzyk z desk± imituj±c± blat biurka, ³ó¿ko, szafka, w której ukrywam niedojedzone zw³oki kurczaków i jogurt.
¦ciany s± kremowe, sufit bia³y, wyk³adzina w kolorze czerwonym, okno z widokiem na las, dwie reprodukcje kultowego pacykarza, ludzie uprzejmi, tak wiêc jest mi dobrze, tak wiêc nie powinienem narzekaæ, bo nie pamiêtam tu o ¶wiecie pozostaj±cym na zewn±trz, bo mogê tu sobie pozwoliæ na beztroskê. Jest równie¿ przedpokój, kafelkowy trakt prowadz±cy do wyj¶cia na korytarz. Ale z wyj¶cia korzystam rzadko, przewa¿nie noc±.
W dzieñ nie wychodzê, ale mogê uczyæ siê. Mêczy mnie nauka, czytam. Nu¿y czytanie, s³ucham radia lub ogl±dam p³ytki z encyklopediami, li¿ê ¶wiat przez komputerow± szybkê, i tak mi siê kula. Staram siê nie my¶leæ o chorobie, byæ ca³y czas zajêtym prac±.
Mam te¿ miniaturowy balkon i otwieram go, by nawdychaæ siê normalnego powietrza. Siedzê na nim co rano, bo nieograniczona przestrzeñ powinna zdzia³aæ cuda, bo lekarz mówi, ¿e zmniejszy to rozmiary mojej melancholii.
Sprawy nale¿±ce do tutejszych rytua³ów, poranne budzenie, mycie, wygodne uk³adanie w bar³ogu, o¿ywione czekanie na ¿arcie i na magistra od fizycznej tê¿yzny, zajêcia te pozwalaj± mi przetrwaæ to, co by³o, choæ na moment nie my¶leæ o tym, co jest, co nast±pi. Lecz jest mi dobrze tylko w dzieñ, bo gdy zbli¿a siê noc, a razem z ni± pojawia siê strach, popadam w pod³e nastroje. Nad ranem rozpraszaj± siê w codziennych wydarzeniach.
Jednak przychodz± znowu, znowu s±, wtedy zw³aszcza, gdy urzêdujê w ³ó¿ku, gdy le¿ê i zastanawiam siê, kiedy to by³o, miesi±c, rok, parê dni temu, gdy zastanawiam siê, co móg³bym ci ofiarowaæ teraz?
*
Co by³o, to przesz³o, nie ma dni, lat, miesiêcy, nast±pi³ kres, rozpoczê³a siê nowa runda. Mog³em przewidzieæ, ¿e tak siê to skoñczy, mog³em zrozumieæ, ¿e ca³y ten uk³ad zdarzeñ nazywanych przypadkami, ¿yje tylko we mnie.
Ostatecznie tyle jest innych kobiet. Tuziny dziewczyn, a ka¿da bez Twojego uroku. Nie mam ochoty na ich poznawanie, na s³uchanie ich uroczych k³amstw, wymówek, plotek wypowiadanych pó³szeptem. Tyle ró¿nych od Ciebie, ¿e my¶l±c o nich, chcê zobaczyæ Ciê z bliska, z bliska chcê zanurzyæ rêce w Twoich w³osach, ujrzeæ Ciê, zamiast twarzy z fotografii.
Wyobra¿am sobie, ¿e b³±dzê jesiennymi ulicami miasta, ¿e odwiedzam bary, knajpy, mroczne zau³ki w padaj±cym deszczu. Wyobra¿am sobie Twoje oczy, ich kolor, ich u¶miech, wyobra¿am sobie pieszczoty, swobodne b³±dzenia r±k, trafiania w miejsca sprawiaj±ce, ¿e dr¿ysz. Wyobra¿am sobie place, inne nazwy w±skich ulic, parki z ³aweczkami, drzewa bez li¶ci zwiastuj±cych ciep³o, ludzie uciekaj±cy przed deszczem, wystawy prze³adowane feeri± zbyteczno¶ci, przedmioty otulone ¶wiat³em, przepojone ¶wiergotem wystraszonych wróbli, zmokniêtych, oczekuj±cych antraktu, nadej¶cia s³oñca, sylwetki omijaj±ce ka³u¿e, ich nas±czone wod± twarze, kobiety w zab³oconych kozaczkach, w ponurych trepach z wyprzeda¿y, ich podszyte wiatrem kurtki, ich d³onie zniszczone d¼wiganiem niespodzianek.
Poznajê; oto jestem ¶wiadkiem mijaj±cych obrazów, impresyjnych obrazów przeniesionych z innego ¶wiata, ¶wiata bez Ciebie. Poznajê, lecz sen trwa nadal, nadal jestem w jego wnêtrzu, lecz w innej scenerii. Bojê siê, ¿e do celi w³amie siê kruk podobny do lekarza, przedrze siê przez umocnienia z poprzewracanych mebli, przez moj± przemy¶ln±, mistern± kompozycjê utrudnieñ doj¶cia do wyra, ¿e zapyta, dlaczego krzyczê, a ja odwrócê siê do ¶ciany i nie bêdê umia³ daæ mu odpowiedzi.
I rzeczywi¶cie, moje obawy potwierdzi³y siê, bo lekarz wszed³, jakby sta³ przed jej progiem, jak gdyby nas³uchiwa³ za jej drzwiami, co ze mn±.
Z jego twarzy emanowa³ zara¼liwy spokój. Nie trzeba by³o mu opowiadaæ, w czym rzecz. Od razu podszed³ do mnie, omin±³ moje ¶mieszne przeszkody i klepn±³ w plecy, poda³ kompot stoj±cy na szafce, otworzy³ okno i usadowi³ siê na krawêdzi ³ó¿ka. Pog³adzi³ mnie po g³owie i obj±³ przytulaj±c do piersi.
A gdy zacz±³em wracaæ do siebie, u³o¿y³ mnie w po¶cieli, zawin±³ w ko³drê i trzymaj±c mnie za rêkê, czeka³, a¿ zapadnê w sen. Po kwadransie wsta³, zgasi³ ¶wiat³o i ostro¿nie wyszed³, nie spogl±daj±c na mnie.
I tak jest zwykle, tak jest do czasu, gdy skoñczy siê nocna zmiana, a¿ do chwili, gdy mnie opatrz±, gdy zobaczê, ¿e w mojej skrzynce pocztowej znowu nie ma twojego listu.
***************************************
Czy Ci mówi³em o rodzinie? Mia³em j±, choæ nie zgada³o siê. Chcia³bym, by¶ trochê wiedzia³a o niej. Zacznê od pieca. Pocz±tek jest o Mamie. By³ to wtedy czas, gdy wola³em nudziæ siê zespo³owo, wola³em wyj¶æ na podwórko, zobaczyæ inne dzieci, dowiedzieæ siê, jak ¿yj±, co robi±, kiedy starych nie ma na horyzoncie, czy maj± prawdziwego Tatê.
Jednak co¶ za co¶: mog³em siê z nimi zadawaæ tylko na podwórku. Do nas, do domu, nie mia³y po co przychodziæ. Za du¿o im by³o nie wolno. Wszêdzie wysprz±tane na b³ysk, trzeba wk³adaæ pokrowce na buty, nie zostawiaæ ¶ladów na meblach.
Zbyt g³o¶ny ¶miech zawadza³ Mamie, rozprasza³ j±.
Przybiega³a z awantur±, stawa³a w drzwiach i zabiera³a siê za troskê o nieletnich, za rozwa¿ania o ich niepewnym jutrze. To samo z bieganiem, tupaniem, wszelk± ekspresj±.
Cudze szczê¶cie by³o dla Mamy obraz±. Je¿eli w domu wisielca nie wypada nawijaæ o stryczku, to przy mnie nie uchodzi³o manifestowaæ rado¶ci. No, a kto ud¼wignie tyle zakazów? Tote¿ na ogó³ siedzia³em sam; w pazurach maminej opieki.
W pokoju mog³em byæ sob±, zajmowaæ siê czym chcia³em, w g³ównej mierze udawaniem, ¿e jestem nadzwyczaj zajêty ró¿nego rodzaju pilnymi robótkami. Zamyka³em drzwi na zasuwkê i od razu znajdowa³em siê poza wszelkimi odg³osami. Zas³oniêty w bezpieczn± kotarê z ciszy, uchyla³em okno wychodz±ce na chodnik, na ludzi maszeruj±cych a¿ do rogu. Dalej znikali za wysokim drzewem, rozmazani, niewyra¼ni.
W domu jednak by³em nieczêsto. Przewa¿nie bawi³em w szpitalach, ciesz±c siê nieustannie pod³ym zdrowiem, na ogó³ zawiera³em znajomo¶æ z rehabilitacjami w licznych sanatoriach.
Szpitale by³y dla mnie drugim domem, oaz± i emfatycznym deptakiem, by³y ratunkiem przed szyderstwami pochodz±cymi od najbli¿szego otoczenia, od s±siadów z piêtra, od ironii tych, których mog³em lekcewa¿yæ na zewn±trz, którzy jednak ranili mnie, gdy zostawa³em niczyj.
Lecznice i sanatoria by³y moj± ucieczk±, a zarazem – wyzwoleniem od skrêpowania wobec ludzi, z którymi nie potrafi³em nawi±zaæ kontaktu. By³em tam w¶ród swoich, w miejscu znanym na wylot, by³em jednym z wielu odmieñców, nie wygl±da³em na cudaka, uczestniczy³em w ¿yciu ca³kiem nowym, jeszcze nieznanym, a ju¿ podniecaj±cym.
Miêli¶my wspólne tematy, podobne problemy, mogli¶my porozumiewaæ siê bez omówieñ i szczegó³owych wyja¶nieñ, a wra¿enia ze wszystkich pobytów w tych miejscach uk³ada³y siê nam w mozaikê: chcieli¶my znale¼æ siê w punkcie, który by³by sum± do¶wiadczeñ, wypadkow± systemów leczenia, kwintesencj± prowadzonego ¿ycia!
Na pró¿no.
A mimo to, by³y pobytami jedynymi w swoim rodzaju. Niepowtarzalne by³y usypiania w towarzystwie argusowej lampki pal±cej siê przez ca³± noc, lampki kontroluj±cej pod¶wietlon±, fioletow± ciemno¶æ sali, omiataj±cej, jak punktowy reflektor, przestrzeñ wype³nion± workami z dusz±, niezapomniany by³ przejmuj±cy szczêk sprê¿yn materacy wype³nionych pêkat± zawarto¶ci± cia³ ze szklistymi oczami, kad³ubów z nosem pod³±czonym do tlenowej butli.
Nie mog³em zapomnieæ o dniach spêdzonych na badaniu, na ceremonialnych obchodach z ordynatorem i jego uni¿onym orszakiem, o mierzeniu temperatury, poziomu cukru i pytañ o stolec, o naj¶ciach studentów odbêbniaj±cych rok.
Rozpoczyna³y siê zapaleniem górnego ¶wiat³a, widokiem nocnego pos³ugacza, pielêgniarza, który, ostentacyjnie ziewaj±c, wachlowa³ siê niedomkniêt± po³ow± drzwi, nie, nie mog³em zapomnieæ, ¿e razem z cierpkim wytchnieniem podmywanych cia³, w trakcie budzenia siê ich fizjologicznych potrzeb, wychodzi³o s³oñce, jeszcze nie¶mia³e, a ju¿ wczorajsze.
Tak, pamiêtam, ¿e mój kontener na bole¶ci odzyskiwa³ z rana realn± powierzchniê; przeistacza³ siê w jasn±, krzepi±c± blisko¶æ wyzdrowienia. Przesz³o¶æ, która nigdy nie odchodzi, zaczyna³a wyp³ywaæ z ciemno¶ci na wierzch i podnosili siê z ³ó¿ek rozczochrani mê¿czy¼ni w podkoszulkach, mê¿czy¼ni z twarzami poro¶niêtymi srebrem, z twarzami wystawionymi na fajansowe zimno umywalek.
Umywalek by³o cztery, a z miejsca obok nich, z rejonu transfuzji i respiratora, z miejsca, w którym le¿a³em czekaj±c na miskê, z miejsca, sk±d wydobywa³ siê przenikliwy smród ¶luzówki, moczu i odle¿yn, s³ysza³em dziarskie prychanie i op³ukiwanie maltretowanych bród i widzia³em, jak z golonych, mytych i masowanych podgardli, strumyczkami cieknie woda.
Pamiêtam te¿ ostry zapach sk³êbiony z woni± drugiej, lepszej strony sali, czê¶ci przeznaczonej dla jeszcze chodz±cych. I pamiêtam, ¿e miesza³ siê ze swojskim aromatem pieczonych kotletów, przes³odzonych kompotów i kalesonów na zmianê.
*
Mama nie by³a w stanie za³atwiæ niczego dla siebie. Dla mnie - tak. Dla mnie by³y najlepsze rzeczy. Najlepsze i najdro¿sze. Ciuchy szyte na miarê, kompakty z bajerami, wi¶nie prosto z krzaka. Sama poprzestawa³a na resztkach. Robi³a za mnie wszystko, chocia¿ by³oby lepiej, gdyby mnie tak nie wyrêcza³a, gdyby mnie dopu¶ci³a do zaradno¶ci.
Nie pozwala³a mi niczego tkn±æ. Mia³em siê tylko uczyæ. Jej refrenem by³o powiedzenie: t o nie na twoj± g³owê, ja t o zrobiê lepiej, ty t e g o nie potrafisz, rób tylko to, co mo¿esz. Wiêc nie robi³em niczego i do dzisiaj niczego nie potrafiê.
Nie potrafiê, nie mogê, nie umiem, by³y to moje mantry, by³y to s³owa, które, po przebudzeniu, pierwsze przychodzi³y do mnie. Choæ zdawa³a sobie sprawê, z jakim trudem wchodz± mi do g³owy poszczególne informacje, jak ciê¿ko przyswajam sobie ró¿norodne wiadomo¶ci, zw³aszcza daty, by³a zdania, ¿e nie nale¿y mnie chwaliæ, zachêcaæ do wzmo¿enia wysi³ków, przesadnie mobilizowaæ do nich, bo mo¿e mnie to zmanierowaæ, wpêdziæ w spoczywanie na laurach, w porzucenie umys³owych treningów.
Uwa¿a³a raczej, ¿e nale¿y nie dostrzegaæ tych moich efektów przy mnie, traktowaæ je w sposób naturalny, podchodziæ do nich zwyczajnie, jak do zakichanego obowi±zku wzglêdem niej, jak do terapeutycznych æwiczeñ mojej roztrzepanej pamiêci.
*
A ojciec? Mój tato nie potrafi³ na mnie patrzeæ, wzdryga³ siê na widok kar³owatego dryblasa, jak mnie nazywa³. Nagle mia³ dosyæ mojego rozmam³ania, drgawek, czkawek i dygotów, tego, ¿e jestem nieprzepisowo dorodny, jakkolwiek sam by³ wzrostu niedostrzegalnego.
Zrównowa¿onym krokiem uda³ siê na dworzec i najbli¿szym osobowym z przesiadk± w czy¶æcu, pojecha³ do diab³a. Zaraz te¿ wpl±ta³ siê w nowe doznania, rz±dzi³ na innym pastwisku szukaj±c czterolistnej koniczyny, choæ, jak wyrwa³o siê Mamie, skapcania³ do reszty i by³ ju¿ pod ka¿dym wzglêdem niedorajd±, i, zamiast uganiaæ siê za babami, powinien spaæ na w³asnych plecach.
*
Dziadek, ojciec mojego ojca, wymkn±³ siê z ¿ycia po angielsku. Nie móg³ dostosowaæ siê do warunków panuj±cych w naszym domu, do ko³kowatego syna z muchami w nosie, do jego ¿ony przejêtej mn±, do mnie, pe³zaj±cego wybryku natury.
By³em wtedy poza domem, a gdy wróci³em, Mama stara³a siê nie p³akaæ. Gdy jeszcze ¿y³, gdy po ¶mierci babci mieszka³ z nami, zajmowa³ praw± czê¶æ ma³¿eñskiego ³o¿a. A kiedy umar³, mia³em w³asny pokój i ca³e wyro.
*
Mama panoszy³a siê teraz w jednej kanciapie, a ja w drugiej i mog³em pozwoliæ sobie na zainstalowanie elektronicznych urz±dzeñ, wie¿y, drukarki, komputera opatrzonego mianem „ostatni dzwonek”.
Zacz±³em kolekcjonowaæ pocztówki, wyblak³e albumy z podobiznami antenatów. Pocztówki pochodzi³y z odleg³ych czasów, z czasów tak zamazanych, ¿e kiedy stara³em siê o nich dowiedzieæ czego¶ bli¿szego, nikt nie móg³ zaspokoiæ mojej ciekawo¶ci.
Przedstawia³y zdjêcia z nic mi nie mówi±cych miast i kurortów, by³y sepiowymi wizerunkami nieistniej±cych domów. Przegl±da³em je z mieszanymi uczuciami. Je¿eli dotyczy³y znanych mi osób, wywo³ywa³y we mnie przesz³o¶æ, od¿ywa³y w pamiêci. Z ich powodu znajdowa³em siê my¶lami blisko tych, którzy odeszli. Lecz gdy ukazywa³y twarze, których nie zna³em, wyrzuca³em je do kosza, gdy¿ nie by³y dla mnie warte ocalenia. Lecz gdy przedstawia³y twarze, których nie zna³em, wyrzuca³em je do kosza, bo nie by³y warte ocalenia i za¶mieca³y mi miejsca przeznaczone na intymne wzruszenia.
A przecie¿ inni mo¿e mieliby odmienne zdanie, bo rzeczy i sprawy b³ahe dla mnie, dla pozosta³ych s± bezcenne; obce twarze z negatywów, obok których przechodzi³em jak przez anonimowy t³um, krewny czy przyjaciel osób na nich przedstawionych - chcia³by mieæ stale, gdy¿ to, co jednemu nic nie mówi, drugiemu wyciska ³zy.
Zbiera³em te¿ p³yty z encyklopediami, szczególnie geograficznymi, z biografiami malarzy, kompozytorów, literatów i ich dzie³ami. Poch³ania³y mnie lektury traktuj±ce o wybitnych. Pozwala³o mi to zachowaæ resztki zdrowego rozs±dku, skorygowaæ przesadne mniemania, osuszyæ zbiorniki z wybuja³ymi oczekiwaniami, a przede wszystkim kolekcje te utwierdza³y mnie w coraz dotkliwszym pogl±dzie, ¿e co by³o do powiedzenia, zosta³o ju¿ powiedziane wcze¶niej i m±drzej i w zwi±zku z tym nie nale¿y otwieraæ wywa¿onych drzwi.
By³em wiêc ostro¿ny w ich doborze: wola³em ksi±¿ki Niemodnych Mistrzów Pióra, ni¿ powielaczowe cymesy odkrywców z przeceny, wola³em twórczo¶æ zwolenników rzetelnej wiedzy o otaczaj±cym ¶wiecie, od wagonowych produktów literatury spo¿ywczej, od wznios³ej szmiry z ambicjami kleconej brudnym palcem na sztucznym kolanie.
A w przerwach miêdzy atakami z³udzeñ na poprawê mojego zdrowia, Mama wymaga³a ode mnie umys³owych treningów, zmusza³a do gimnastyki intelektualnego miê¶nia sprawdzaj±c, jakie mam osi±gniêcia, czy osi±gam postêpy. Na tapetê wje¿d¿a³y krzy¿ówki, kostki Rubika, quizy, szarady, rebusy. Lub gra³em w szachy z komputerem, ale „ostatni dzwonek” by³ za bardzo przebieg³y, za ka¿dym razem sprawia³ mi baty.
Wstawa³em wtedy przed ni±, wstawa³em za wcze¶nie, bo poprzedniego dnia za wcze¶nie k³ad³em siê spaæ, bo uwa¿a³em, ¿e bez wstawania w ¶rodku nocy, ¿ycie jest za krótkie. Lecz pewnego dnia obudzi³em siê odmieniony.
Nic mnie nie bola³o, umys³ mia³em jasny i prosty, litery czytanego tekstu nie zmienia³y po³o¿enia, s³owa uk³ada³y siê w zdania, zdania w rozdzia³y, a ksi±¿ka znaczy³a to, co mia³a oznaczaæ. Mog³em, bez trudu, bez karko³omnych interpretacji, za pierwszym podej¶ciem, uchwyciæ jej sens, mog³em le¿eæ pod pierzyn± i czytaæ d³ugo w noc. Mog³em czytaæ a¿ po ¶wit, gdy¿ mia³em ca³y dzieñ na odsypianie zaleg³o¶ci.
Daty, monotonna zmora uczenia siê ich na blachê, mozó³ wielokrotnego powtarzania szeregu cyfr, urwa³ siê tak nieoczekiwanie, jakbym znalaz³ siê w zupe³nie nowych obszarach rzeczywisto¶ci, jak gdybym wskoczy³ w lepszy ¶wiat, w ¶wiat, który ju¿ mnie nie przera¿a³.
Odleg³e, przez co niezrozumia³e wydarzenia z przesz³o¶ci, odzyskiwa³y znaczenie, przestawa³y istnieæ osobno, ³±czy³y siê teraz w logiczny ci±g, zlewa³y siê w jeden, spójny akt.
Z pocz±tku traktowa³em to zbieranie jak zabawê w gromadzenie przydatnych informacji, jak fajn± metodê zabijania czasu. Lecz gdy którego¶ dnia by³em poch³oniêty wertowaniem swoich zbiorów, przez uchylone drzwi us³ysza³em jej g³os, niechc±cy us³ysza³em, jak che³pi siê moimi postêpami, jak opowiada znajomym ze schodowej klatki, ¿e ju¿ nie martwi siê o mnie, ¿e ju¿ wie, i¿ którego¶ dnia wyjdê na ludzi.
*
Od kiedy Mama stwierdzi³a, ¿e doros³em i wiêkszy nie bêdê, gdy spece od medycyny poradzili jej, by mnie przekona³a, bym pogodzi³ siê ze swoj± aparycj±, bym da³ sobie siana z wychodzeniem z domu, gdy oznajmili jej, ¿e powolutku mogê ¿egnaæ siê z planami na przysz³o¶æ, ¿e ju¿ mogê odmeldowaæ siê z marzeñ o skokach na trampolinie, ¿e nadszed³ dla mnie najwy¿szy czas na przestawienie zwrotnicy i studiowanie nekrologów, p³ytki zaczê³y pokazywaæ mi miejsca, do których nie pojadê, miejsca utracone, amputowane, miejsca, do których trafiæ nie mia³em szans i ludzi, których nie poznam. I nie tylko p³ytki. Naraz ca³y dotychczasowy ¶wiat skurczy³ siê, z³achmyci³, z ha³asem zatrzasn±³ przede mn± podwoje z obietnicami.
Mówili jej, ¿e mog³o byæ znacznie gorzej, bo choróbsko nie wybrzydza, zabiera co jest i chodu, wiêc nie powinna traciæ wiary, martwiæ siê moj± skolioz±, ¿e ostatecznie s± jakie¶ wk³adki i nak³adki, jakie¶ wyj¶cia, przej¶cia i doj¶cia, jakie¶ sanatoria i domy z opiek±, ¿e jeszcze nie ma tak, by nie wolno by³o ¿ywiæ nadziei, przecie¿ znane s± przyk³ady, ¿e ludzie powracaj± do formy, maj± remisje, a niektóre s± d³ugotrwa³e, utrzymuj± siê latami, wiêc nie trzeba siê za³amywaæ, mówiæ, ¿e ju¿ nic i nigdy, ¿e klops, ¿e koniecznie musi j± wype³niaæ pozytywna wizja, bo tak ju¿ jest, ¿e fizyczna utrata staje siê psychicznym zyskiem, wiêc powinna mnie przekonaæ, bym odstawi³ zmartwienia, powinna przekabaciæ mnie na rozs±dek, na to, bym nie ustawa³ w wysi³kach, nie opuszcza³ siê w zaufaniach, w ufno¶ci do nauki, do postêpu, nie zwiesza³ nosa na kwintê, zacisn±³ serce w piê¶æ i powiedzia³ sobie: “kto tu kim rz±dzi”, bym jad³ wszystko, co z magnezem, witaminki oraz inne kpinki, æwiczy³ ile wlezie, wzi±³ hantle w gar¶æ i ruszy³ na barykady, ale ruszy³ powoli, z rozmys³em, z namaszczeniem, nie pcha³ siê z entuzjazmem, nie pajacowa³ z æwiczeniami, ¿e nie od razu i nie od zaraz, ale bêdzie dobrze, a kto wie, czy nie jeszcze lepiej.
Byli nas±czeni zbawczymi radami, poleceniami, pociechami i przestrogami, tote¿ Mama za³atwi³a mi szko³ê ¶redni± - wieczorow±, ogólniak dla pracuj±cych i wózek na dojazdy. Mia³em mieæ indywidualne toki, specjalne zajêcia przez parê godzin w tygodniu. Ale pojawi³ siê problem, bo wymagano za¶wiadczenia, ¿e pracujê, a lekarze nie pozwalali. Pogada³a wiêc z kim trzeba i nikt siê nie czepia³.
Nikt te¿ nie traktowa³ mnie specjalnie, przeciwnie. Szko³a by³a faktycznie ¶rednia i to pod ka¿dym wzglêdem. Przet³oczona, pedagogicznie posêpna i niskobud¿etowa, uczy³em siê jednak pilnie, bo chcia³em do czego¶ doj¶æ, co¶ osi±gn±æ, wej¶æ na grzêdê, zaj±æ czym¶ zgorzknia³y umys³, by uspokoiæ Mamê, ¿e poradzê sobie, gdy zostanê sam.
Na pocz±tku sz³o mi pod górkê. Reszta klasowej ferajny trzyma³a siê ode mnie z daleka. Ró¿ni³em siê od niej. Nie by³a przyzwyczajona do widoku Quasimoda. Tylko Wiktor godzi³ siê na moje towarzystwo. Gdy poznali¶my siê, siedzia³ tu¿ przy tablicy, a ja stolik za nim, tak ¿e jego twarz pozna³em dopiero na przerwie.
Pocz±tkowo nie zrobi³ na mnie wra¿enia. Lecz sprawa siê ryp³a, gdy podszed³. Nie powiedzia³ ani s³owa, nie spyta³ o moj± kontrowersyjn± prezencjê, nie maca³ mnie przez serwetkê i nie wykona³ ¿adnego aluzyjnego gestu, tylko, jakby¶my znali siê od lat, poczêstowa³ mnie papierosem.
Przyj±³em bez oporu, co mnie zatka³o, bo, po pierwsze, nie palê, a po drugie, jestem nieoswojony z ¿yczliwo¶ci±. Wiesz sama, jaki ze mnie kontaktowy typ. Ba³em siê jednak odmówiæ mu, ba³em siê zaprzepa¶ciæ niespodziewan± okazjê zawarcia nowej znajomo¶ci, tote¿ uda³em, ¿e zaci±gam siê bez odrazy i po dzwonku pojecha³em na salê.
I wtedy co¶ we mnie pêk³o. Zrozumia³em, ¿e by³em za¶lepiony krzywdz±cymi s±dami, ¿e wszystkich ludzi upycham do jednej, znormalizowanej reklamówki z przes±dami, zrozumia³em, ¿e i w¶ród zdrowych zdarzaj± siê wyj±tki. Zrozumia³em te¿, ¿e przy odrobinie dobrej woli mogê przemóc dotychczasowe uprzedzenia i zaprzyja¼niæ siê z nim.
Pó¼niej wspólny papieros sta³ siê tradycj± naszych ma³omównych spotkañ. Dopiero po tygodniu odezwa³ siê do mnie.
Na lekcjach nie pytano go, bo sprawia³ wra¿enie, ¿e zna odpowied¼. Inni tak, inni dyskutowali z belframi, popisywali siê dêt± elokwencj± i wpadali na nieuctwie, natomiast z nim nie dawa³o siê porozmawiaæ, bo nie wyra¿a³ pogl±dów, tak ¿e nie by³em pewien, czy jakiekolwiek ma. Lecz kiedy ju¿ zdecydowa³ siê odezwaæ siê, wysz³o, ¿e ma.
O czym mówili¶my, nie pamiêtam, przecie¿ trochê minê³o. Mo¿e o matmie, bo mia³ z ni± sêki, mo¿e o historii, bo to by³a ta w³a¶nie dziedzina, w której mog³em siê wykazaæ, mog³em zwróciæ na siebie uwagê, przez moment skupiæ jego rozproszon± czujno¶æ, przez chwilê, dopóki nie u¶wiadomi³ sobie, ¿e wcale mi nie chodzi o historiê, ale o to, by z nim pogadaæ.
Kiedy wiêc otworzyli¶my niepotrzebne blokady i rozlu¼nili¶my swoje maski, umówili¶my siê na wzajemne przepytywanie siê z utrapieñ i ju¿ nastêpnego dnia przeprowadzi³em z Mam± rozmowê.
By³em zasadniczy, by³em nieugiêty, pe³en elokwencji. Przytacza³em argumenty, szermowa³em aspektami, apelowa³em do jej zdrowego rozs±dku. Przecie¿ chce, bym mia³ przyjació³, bym nie by³ sam, a Wiktor jest nim od wczoraj.
Przekonywa³em j±, ¿e cz³owiek musi mieæ kogo¶, kto by go akceptowa³, i, by wzmocniæ efekt moich filipik, dodawa³em inne rzewne brednie.
Mama wzrusza³a ramionami, mówi³a, ¿e Wiktor jest taki jaki¶ i nie koñczy³a – jaki. Co mia³a na my¶li, pozosta³o dla mnie zagadk±. Mo¿e nie godzi³a siê, ¿e zaj±³ moje serce, mo¿e inne by³y tego powody, nie wnika³em. Wreszcie ust±pi³a, wysprz±ta³a mi pokój, przygotowa³a kawê, by³y nawet ciasteczka, zezwoli³a nawet, by rozbrzmiewa³a muzyka z metalu i spotkali¶my siê.
Wiktor zachowa³ siê ok. Przyszed³ odprasowany i ogolony. Dla mnie mia³ zeszyty po¿yczone od kumpla, co¶ jakby ¶ci±gi z zaleg³ych lekcji, Mamie przyniós³ wi±zankê, ponudzi³ z ni± o upa³ach i efekcie cieplarnianym. Nie omieszka³ te¿ wyraziæ siê o ekologii. Wspomnia³ o genach i Emilu Zoli, co by³o lekkim przegiêciem, bo choæ Mama czyta³a to i owo, biedny Emil nie nadawa³ siê do d³u¿szej konwersacji, nie odniós³ wiêc zamierzonego efektu. Naprawi³ swój b³±d, zagada³ go przytomnie, szybko i chytrze nawróci³ do rozwa¿añ o nie¶miertelnej pogodzie, a¿ Mama zesz³a z pomnika i gdy nareszcie zostali¶my sami, mog³em pokazaæ mu ksiêgozbiór i komputer, elektroniczny odkurzacz mojej pamiêci, wys³u¿ony sk³adak, z którego by³em w du¿ym stopniu dumny.
Mog³em te¿ pochwaliæ siê zbiorami. Pokazywa³em mu wielobarwne obrazki z przyrody, ¶mieszne zwierz±tka ¿yj±ce w lasach sponiewieranych przez deszcz, a on wyra¿a³ uprzejme zdumienie, prawie podziw i niemal zachwyt nad ró¿norodno¶ci± form istnienia. Lecz ju¿ w trakcie ogl±dania scen z ¿ycia ssaków i pluskwiaków, po zapoznaniu siê z ich zwyczajami, gdy przeszed³em do zaznajamiania go z bibliotecznymi dzia³ami z literatur±, malarstwem i muzyk±, przerwa³ mi dotychczasow± prezentacjê i rzek³, ¿e my, jako paso¿yty wyposa¿one w puszkê z inteligencj±, w b±bel umieszczony na naszym wierzcho³ku, w naro¶l nazywan± mózgiem, my, zdobywcy i grabie¿cy, nie mamy prawa porównywaæ siê do zwierz±t, ¿e gdyby to od niego zale¿a³o, zakaza³by ludzkiemu robactwu pe³zania po Ziemi.
Nie móg³ zrozumieæ, dlaczego musi to a¿ tak d³ugo trwaæ, dlaczego tak opornie przebiega proces uczenia siê cz³owieczeñstwa, natomiast powtarzanie b³êdów jest przyswajane g³adko i bez zastrze¿eñ.
Ludzie, stwierdzi³, nie potrafi± ¿yæ bez narzekania. Uwielbiaj± obnosiæ siê ze swoimi bole¶ciami, gramoliæ siê na ¶wiecznik dla znerwicowanych palantów, by zaprezentowaæ swoj± sza³ow± kreacjê z cierpienia. Ich nawykiem, ich obyczajow± powinno¶ci±, sta³o siê cierpiêtnictwo; jest im dobrze, bo jest im ¼le.
Trudno znie¶æ im widok cz³owieka szczê¶liwego. S±siad jest co prawda bogaty, ale od razu pocieszaj± siê, dodaj± z natychmiastowym przek±sem, w formie usprawiedliwienia siê z zawi¶ci, ¿e ma parchy. Osobnik zadowolony, budzi w nich siarczyst± niechêæ. Musi potrwaæ z parê milionów lat, co najmniej tyle, ile trwa³o nasze schodzenie z drzew, by zasz³y mentalne przeróbki.
Nie podejrzewa³em go o ukrywanie takiej ilo¶ci oskar¿ycielskiego wzburzenia. By³ rozgor±czkowany i w¶ciek³y. Dla uspokojenia, nie kontynuuj±c niebezpiecznego w±tku, dyskretnie tylko mówi±c, ¿e zdarzaj± siê wyj±tki, ludzie wiedz±cy, do czego s³u¿± mózgowe zwoje, pokazywa³em mu swoje ukochane zdjêcia, przedstawia³em kopie rze¼b i portrety filozofów, swoje p³ytki z lekturami, wirtualne, bezwonne ceg³y do czytania, ksi±¿ki zeskanowane z prawdziwych, a Wiktor popada³ w chwilowe odrêtwienie, w przej¶ciowy stupor, zaraz jednak otrz±sa³ siê, wraca³ z przemy¶leñ i powiada³, ¿e nie s±dzi³, i¿ znajdzie u mnie a¿ tak du¿e archiwum zjawisk, ¿e jest otumaniony jego rozmiarami i je¶li mu pozwolê, to bêdzie do mnie zachodzi³ czê¶ciej, by zaznajomiæ siê z nim dok³adniej.
Nie mówi±c, dlaczego, porzuci³ swój dom, zerwa³ z nim poprzednie wiêzi. Wkrótce zamieszka³ z nami. Mama przed ¶mierci±, przed z³o¿eniem mnie tu, zd±¿y³a przekonaæ siê do niego. D³ugo w noc prowadzili¶my relaksacyjne gadki o niczym. Uk³adali¶my siê w hamletowskich pozach i rozprawiali¶my o gêsiach na ³añcuchu i zaprzesz³ych grzechotkach.
A po tej krasomówczej rozgrzewce uderzali¶my w pompatyczne, sentymentalne tony. Rezultat owego uderzania by³ ten, ¿e po paru godzinach intensywnej gadaniny, padali¶my z wyczerpania. Ja zasypia³em, a on zrywa³ siê z legowiska i cwa³owa³ do pracy. A kiedy wraca³, budzi³ siê mrok i zaczynali¶my od nowa.
Jednego wieczora siad³ przy moim ³ó¿ku, chwyci³ mnie za rêkê i oznajmi³, ¿e musi ze mn± pogwarzyæ. Zacz±³ od wstêpu, od filozoficznych rozwa¿añ o czasie. Trochê mnie to zdumia³o, bo czas nie stanowi³ przedmiotu naszych dotychczasowych dyskusji. By³em jednak ciekaw, jak sobie z nim poradzi, tote¿ zamieni³em siê w przys³owiowy s³uch.
Popatrzy³ na mój ksiêgozbiór i oznajmi³, ¿e przeczytanie tak du¿ej dawki ró¿norodnych teksów jest uzale¿nione od ilo¶ci posiadanego czasu. Cz³owiek zdrowy, a do tego pracuj±cy, nie mo¿e pozwoliæ sobie na luksus nieograniczonego czytania, na szperanie po inkunabu³ach. Jest zajêty praktycznym chodzeniem po linie, zdobywaniem ¶rodków i tak dalej. Kiedy koñczy gorzkie ¿ale nad skrzecz±c± rzeczywisto¶ci±, wali siê do wyra na pysk, a w mózgu ma brejê.
Choæby wy³ ze wszystkich si³, nie jest w stanie przeczytaæ niczego poza brukowymi nag³ówkami, bo nie potrafi skupiæ siê na czym¶ trudniejszym od gazetowego kompendium niewiedzy. Nie ma pojêcia, co czyta, nic do niego nie dociera, a je¶li ju¿ mu siê wydaje, ¿e z grubsza uchwyci³ sens prze¿uwanego artyku³u, zmêczenie poczyna p³ataæ mu figielki z pamiêci±, gdy¿ pocz±tek sensacyjnego reporta¿u z jakiej¶ paranoi, z jakich¶ wnikliwych dywagacji o ilo¶ci glutów na ksiê¿ycu, nie konweniuje mu z jego zakoñczeniem. Rzuca wiêc gazetê, bo rano musi biec za autobusem i byæ w robocie przed szefem.
Rankiem chwyta ka¿dy nowy kilogram dnia, bo ruch we w³a¶ciwym kierunku, to jego powo³anie. Jego powo³anie, to zapewniæ sobie pracê i ko³acze, bo praca uszlachetnia, bo w zdrowym ciele zdrowy mu³, bo kto nie pracuje, ten jest fajt³apa a kto jest fajt³ap±, ten zamiast witaj, s³yszy ¿egnaj i gdzie nie zapragnie pole¼æ, wszêdzie mu nie po drodze.
Osobi¶cie nale¿y do gatunku zapobiegliwych, nie potrafi chodziæ wokó³ swoich interesów; przy byle okazji podkre¶la, ¿e nie ma cz³owieka, który by nie chcia³ znale¼æ potwierdzenia sensu swojego ¿ycia. Nie tego, ¿e jest Wielki, Niezast±piony, ¿e dysponuje stentorowym charakterem, ¿e ma zagwarantowany, wyd³u¿ony czas istnienia, bo na tak± ocenê mo¿e czekaæ tyko dureñ w lakierkach, bo nie ma siê na ni± najmniejszego wp³ywu, lecz chce potwierdzenia tego, ¿e istnieje nie tylko po to, by grabarz móg³ utrzymaæ rodzinê.
Chce byæ u z n a n y. A uznany, czy nie oznacza d o c e n i o n y? Bycie zauwa¿onym nie jest mo¿liwe bez natrêctwa; kto nie wrzeszczy na swój temat, ten nie istnieje.
To, jak postêpuje i kim jest, zale¿y od charakteru otoczenia, w którym przebywa. Zale¿y nie tylko od jego zaniedbanych, nie na czas ukierunkowanych sk³onno¶ci, które przekszta³caj± siê w parodiê, ale od tego, czym nasi±ka³ od poczêcia. Je¿eli od urodzenia by³ uczony nie poznawaæ innego ¶wiata, prócz ¶wiata pozorów, z³udzeñ powstaj±cych z lêku, je¶li wegetowa³ po¶ród otaczaj±cych go, z grubsza ciosanych przedmiotów i ¿y³ nie maj±c dostêpu do prawdziwego piêkna, to sk±d mia³ siê dowiedzieæ, ¿e oprócz wojen, intryg i egoizmu, istnieje subtelno¶æ i wra¿liwo¶æ?
Jak ma byæ delikatny i kulturalny, skoro nikt mu nie pokaza³, ¿e za melin±, w której siê wychowa³, obok tak u¶wiêconych warto¶ci, jak pó³ basa i kie³basa, istnieje Mozart i bywaj± têsknoty? Ale wystarczy urodziæ siê nie w pakamerze z knajp± na parterze, nie w otoczeniu awantur o pietruszkê, lecz w zaciszu ksi±¿ek, wystarczy móc chodziæ do muzeum, a nie po nim, widzieæ na ich ¶cianach nie ramy i gwo¼dzie, a obrazy, graæ na fortepianie i rozmawiaæ z lud¼mi maj±cymi co¶ do przekazania, by dostrzec, jak wiele jest do nauki, wiêc chce siê zmieniæ, pragnie tego ju¿, natychmiast, bo sprzykrzy³o mu siê goniæ w piêtkê.
Ma ju¿ pouk³adane w g³owie, nic g³upiego, na pocz±tek same plany i priorytety. Zacznie od zerwania z prac±, bo chce ¿yæ jak ja, tyle ¿e bez dobrodziejstwa inwentarza.
Zna le¿enie z teorii i wie, ¿e jest to dosyæ wstrêtny sposób na ¿ycie. Nic siê nie chce, a czego siê ju¿ chce, tego akurat nie mo¿na, bo takie tam, no i troskliwi zawsze s± na posterunku. Je¿eli jest krótkie i trwa parê miesiêcy, mo¿na wytrzymaæ i przeczekaæ. Je¿eli jednak zanosi siê na do¿ywotnie, innego wyj¶cia nie ma, jak zgoda na los.
Chory dysponuje czasem wrêcz niesamowicie rozleg³ym i mo¿e po¶wieciæ siê fantazjowaniu o niebieskich migda³ach. O ile jest przy rozumie i ma dobry wzrok, mo¿e uprawiaæ seks z literatur±, docz³apaæ siê do jakiej¶ po¿ytecznej idei, czy zaj±æ siê w³asn± edukacj±.
Co do niego, to chce wypêtaæ siê st±d na zawsze, chce uwiæ sobie jakie¶ k±cik na odsapkê, znale¼æ zabite dechami przytulisko, wskoczyæ do niedostêpnej g³uszy, byæ za pan brat z kniej±, z udomowionym wilko³akiem, zaszyæ siê w bezkresach i nieu¿ytkach, z dala od problemów z byciem sob±, wiêc przeprasza i dziêkuje za ca³okszta³t oraz xxxxxxxxxxxxxxxxxxVCZDKOLxxxxxxxxxx
W tym miejscu notatki urywaj± siê nagle i pojawia siê dopisek:
Szanowna Pani!
List powy¿szy nie zosta³ dokoñczony, ale zdecydowa³em siê go wys³aæ, bo widocznie by³a Pani dla niego wa¿na, skoro do koñca wymawia³ Pani imiê.
Wiêcej szczegó³ów znaj± w tutejszej Dyrekcji i tam proszê siê zwracaæ.
Z powa¿aniem
O.
koniec
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plfunlifepok.htw.pl